Mięśnie fana Jeżycjady są napięte, są w stanie gotowości i całodobowej czujności od kiedy zamknął owy fan "McDusię". Bystre oczka codziennie wypatrują jednego: "Wnuczki do orzechów". Kolejnej części wspaniałej serii. Do wydana dwudziestego tomu droga jeszcze daleka, jednak ostatnio fan cieszy się niezmiernie. Dlaczego? Bo okładka już jest.
Delikatna, marzycielska i wcale nie ruda! Kimże jest tytułowa wnuczka? Ma ktoś swoje typy?
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mery. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mery. Pokaż wszystkie posty
piątek, 22 marca 2013
sobota, 20 października 2012
"McDusia"
Są pisarze i pisarze. Jedni to dla nas nowość – sięgamy po
ich książki, by sprawdzić, czy nas zaczarują, czy znajdziemy w nich coś dla
siebie. Inni to nasi można by rzec starzy znajomi, po których dzieła biegniemy na złamanie
karku tuż po premierze, których polecamy wszystkim i wszędzie, do których
wracamy na okrągło i w dodatku nigdy nam to się nie nudzi.
Od długiego czasu tym drugim typem pisarza jest dla mnie Małgorzata Musierowicz. Zaczęło się od zbieranego (jeszcze przez Mamę) w odcinkach Opium w rosole. Potem było wszystkie 18 tomów i wreszcie nadeszła ona, McDusia.
Czekałam długo, doczekałam się i powiem jedno: nie żałuję. Może jestem ślepa (czy zaślepiona), może jakaś niedzisiejsza i nienormalna, bo chociaż zapewne wiele tej książce da się zarzucić, to ja jestem z tych, którzy złego słowa na nią nie powiedzą.
Dlaczego? Otóż, jak już wyczekałam się te cztery lata i po raz kolejny dostałam porcję ciepła, spokoju, zapachu książek i cytatów z wierszy, to narzekać nie będę.
Co więcej, McDusię polubiłam. Polubiłam za wszelkie Kopce Mrówek, za Laurę i Adama, za nowe oblicze Ignasia, za niezawodnego Józefa, za prezenty profesora Dmuchawca, migawki wielu znanych mi od tak dawna twarzy, Bernarda i jego zielone dzieła, nawet za tę typową dla XXI wieku Magdusię.
I dziękuję za tę książkę Autorce. I cieszę się, że będzie Wnuczka do orzechów. Zachęcać do niczego nie mam zamiaru. Fanów pani Musierowicz przecież nie trzeba, a tym, którzy dopiero chcą rozpocząć swoją przygodę z Jeżycjadą, proponuję na początek Szóstą klepkę.
Na tym skończmy tę kompletnie nieobiektywną notkę. Ot co.
Od długiego czasu tym drugim typem pisarza jest dla mnie Małgorzata Musierowicz. Zaczęło się od zbieranego (jeszcze przez Mamę) w odcinkach Opium w rosole. Potem było wszystkie 18 tomów i wreszcie nadeszła ona, McDusia.
Czekałam długo, doczekałam się i powiem jedno: nie żałuję. Może jestem ślepa (czy zaślepiona), może jakaś niedzisiejsza i nienormalna, bo chociaż zapewne wiele tej książce da się zarzucić, to ja jestem z tych, którzy złego słowa na nią nie powiedzą.
Dlaczego? Otóż, jak już wyczekałam się te cztery lata i po raz kolejny dostałam porcję ciepła, spokoju, zapachu książek i cytatów z wierszy, to narzekać nie będę.
Co więcej, McDusię polubiłam. Polubiłam za wszelkie Kopce Mrówek, za Laurę i Adama, za nowe oblicze Ignasia, za niezawodnego Józefa, za prezenty profesora Dmuchawca, migawki wielu znanych mi od tak dawna twarzy, Bernarda i jego zielone dzieła, nawet za tę typową dla XXI wieku Magdusię.
I dziękuję za tę książkę Autorce. I cieszę się, że będzie Wnuczka do orzechów. Zachęcać do niczego nie mam zamiaru. Fanów pani Musierowicz przecież nie trzeba, a tym, którzy dopiero chcą rozpocząć swoją przygodę z Jeżycjadą, proponuję na początek Szóstą klepkę.
Na tym skończmy tę kompletnie nieobiektywną notkę. Ot co.
"McDusia" Małgorzata Musierowicz, wyd.Akapit-Press, 2012
piątek, 21 września 2012
Frywolitki, czyli ostatnio przeczytałam książkę!!! (tom 1)
"Frywolitki, czyli ostatnio przeczytałam książkę" M.Musierowicz, wyd. Akapit-Press, 2008
Pierwsza właściwa frywolitka (po frywolitce wstępnej) opowiadała o pani Elizie Orzeszkowej – pisarce znanej w całej Polsce, której opisy przyrody, dla większości uczniów, są zmorą. Ta właśnie pani Eliza, od dłuższego czasu chodzi mi po głowie, od dłuższego czasu się do niej uśmiecham. Po części, dlatego, że czytałam wspomnienia Zuzanny Rabskiej, po części dlatego, że ciągle mam w pamięci piękną recenzję Eliny. Chyba właśnie dlatego, że od tego felietonu zaczęła się ta książka i od faktu, że autorka podchodziła do tematu pełna zrozumienia, polubiłam z miejsca frywolitki. Co prawda, Bardziej Doświadczonych Czytelników mogą razić wszelkie zwroty trochę jakby nie z tej szarej ziemi, takie słoneczne, optymistyczne i pełne uśmiechu, które kieruje pani Małgorzata do odbiorców. Ale to chyba ich problem, prawda? Ja zapisałam kolejny tytuł na liście „must read” i czytałam dalej.
Chociaż felietony miałam sobie dawkować, tak jeden przed snem, nie umiałam. Na raz przeczytałam kilka i nie było mi dość. Dawno bowiem nie spotkałam się, żeby ktoś opowiadał z takim znawstwem i pasją za razem, o książkach czasem wręcz klasycznych, a czasem nieznanych chociaż pięknych. Poza tym, sam styl autorki wręcz zachęcał do kolejnej lektury, do notowania sobie poszczególnych tytułów, które po prostu CHCE się czytać. Chciałam dalej poznawać chociaż kawałek życia Andersena, Krzysia z bajki o Kubusiu Puchatku, Jane Austen. Chciałam czytać, kupić od razu te książki i wszystkie na raz poznać. Pani Małgosia po prostu zaraziła mnie swoją pasją.
Jednak jak to bywa w przypadku felietonów, nie mówiły one tylko o książkach. Autorka pisała o ogrodach, spotkaniach, ludziach, listach od Czytelników, miejscach… Opowiadała przeróżne anegdotki, często cytowała opisywane przez siebie książki. Jednak o czym by nie pisała i tak przez wszystkie słowa wybijał się ten optymizm, który jest tak widoczny również w Jeżycjadzie.
Pozycja jest wprost obowiązkowa dla miłośnika cyklu o Borejkach. Dla miłośników książek również. Jednak jeśli nie znacie domowników mieszkanka przy Roosvelta 5, to najpierw zajrzyjcie do „Szóstej klepki",a dopiero potem smakujcie "Frywolitki". To jest jedna z tych książek, do których często się wraca.
Podczas
ostatniej wizyty w księgarni, zatrzymałam się przy półce z książkami pani
Musierowicz. Nie wiem, dlaczego, ale ciągnie mnie tam zawsze. Chociaż większość
pozycji, które wyszły spod pióra tej autorki, od dawna mam w domu, to i tak
przystaję, oglądam nowe, pachnące farbą drukarską, wydania, podczytuję
fragmenty i uśmiecham się pod nosem. Tym razem, gdy tak stałam, mój wzrok padł
na „Frywolitki”.
Ten zbiór felietonów, o jakże przyjemnej nazwie, czytałam już trzy (jeśli nie cztery) lata temu. Wtedy sięgnęłam po nie idąc za tzw. ciosem. Skończyłam Jeżycjadę i wypożyczyłam wyżej wspomniane, chociaż Pani Bibliotekarka mówiła, że to dla trochę starszych. Jednak ja się uparłam i sparzyłam (jak to zwykle bywa). To już nie były beztroskie harce czterech panienek. Tym razem pani Małgorzata opowiadała o książkach. Nie umiałam wtedy tego docenić. Co prawda, kilka felietonów mnie rozśmieszyło i zaciekawiło, lecz większość po prostu nudziła. Omijałam bogate cytaty, niektóre opowiastki… Stojąc wtedy w księgarni nad tą książką postanowiłam dać „Frywolitkom” jeszcze jedną szansę.
Zaczęło się od wstępu, który nie był typowym wstępem. Był pierwszym felietonem i był taki jak całe frywolitki. A co to są frywolitki? Posłuchajcie:
…tytuł naszych felietoników pochodzi od francuskiego słowa f r i v o l e - płochy, lekkomyślny, błahy. F r y w o l i t k i zaś, czyli, powiedzmy, b ł a h o s t k i - to nazwa prześlicznych koronek, które potrafi wykonać własnoręcznie moja Mama. Pomysł, by nazwa tych koronek była tytułem felietonu, wziął się, mówiąc otwarcie, z bezsilnej zawiści. Uczucie to opanowuje mnie zawsze, gdy widzę, co moja Mama potrafi zrobić swoimi rękami, w zasadzie bardzo podobnymi do moich , z tym, że jednak moje są bardziej – jak to się mówi – maślane. Frywolitki, jakie wykonuje moja Mama przy użyciu Specjalnego Czółenka, są tak precyzyjne, wdzięczne i ładne! Zaczyna się od małego oczka, a potem już tylko – ba, t y l k o! – snuje się i nawija w kółeczko, dorabiając oczka następne, oraz zawijaski, figlaski, ząbki, wypustki i inne dygresje. Kiedy raz siedziałam, wpatrując się z nabożnym podziwem w to, co Mamie udaje się wyczarować ze zwykłych nici, pomyślałam sobie na pociechę, że właściwie to i ja tak potrafię, tylko nie rękami, a głową. I że można by spróbować zrobić frywolitki – mentalnie.
Ja do tych nitkowych frywolitek mam słabość. Posiadam trzy cudowne zakładki zrobione właśnie tą techniką (robiła je, notabene, Czytelniczka pani Musierowicz) i za każdym razem się nimi zachwycam. Więc, jeśli takie mi się podobają, to dlaczego miałyby mi się nie spodobać mentalne?
Ten zbiór felietonów, o jakże przyjemnej nazwie, czytałam już trzy (jeśli nie cztery) lata temu. Wtedy sięgnęłam po nie idąc za tzw. ciosem. Skończyłam Jeżycjadę i wypożyczyłam wyżej wspomniane, chociaż Pani Bibliotekarka mówiła, że to dla trochę starszych. Jednak ja się uparłam i sparzyłam (jak to zwykle bywa). To już nie były beztroskie harce czterech panienek. Tym razem pani Małgorzata opowiadała o książkach. Nie umiałam wtedy tego docenić. Co prawda, kilka felietonów mnie rozśmieszyło i zaciekawiło, lecz większość po prostu nudziła. Omijałam bogate cytaty, niektóre opowiastki… Stojąc wtedy w księgarni nad tą książką postanowiłam dać „Frywolitkom” jeszcze jedną szansę.
Zaczęło się od wstępu, który nie był typowym wstępem. Był pierwszym felietonem i był taki jak całe frywolitki. A co to są frywolitki? Posłuchajcie:
…tytuł naszych felietoników pochodzi od francuskiego słowa f r i v o l e - płochy, lekkomyślny, błahy. F r y w o l i t k i zaś, czyli, powiedzmy, b ł a h o s t k i - to nazwa prześlicznych koronek, które potrafi wykonać własnoręcznie moja Mama. Pomysł, by nazwa tych koronek była tytułem felietonu, wziął się, mówiąc otwarcie, z bezsilnej zawiści. Uczucie to opanowuje mnie zawsze, gdy widzę, co moja Mama potrafi zrobić swoimi rękami, w zasadzie bardzo podobnymi do moich , z tym, że jednak moje są bardziej – jak to się mówi – maślane. Frywolitki, jakie wykonuje moja Mama przy użyciu Specjalnego Czółenka, są tak precyzyjne, wdzięczne i ładne! Zaczyna się od małego oczka, a potem już tylko – ba, t y l k o! – snuje się i nawija w kółeczko, dorabiając oczka następne, oraz zawijaski, figlaski, ząbki, wypustki i inne dygresje. Kiedy raz siedziałam, wpatrując się z nabożnym podziwem w to, co Mamie udaje się wyczarować ze zwykłych nici, pomyślałam sobie na pociechę, że właściwie to i ja tak potrafię, tylko nie rękami, a głową. I że można by spróbować zrobić frywolitki – mentalnie.
Ja do tych nitkowych frywolitek mam słabość. Posiadam trzy cudowne zakładki zrobione właśnie tą techniką (robiła je, notabene, Czytelniczka pani Musierowicz) i za każdym razem się nimi zachwycam. Więc, jeśli takie mi się podobają, to dlaczego miałyby mi się nie spodobać mentalne?
Pierwsza właściwa frywolitka (po frywolitce wstępnej) opowiadała o pani Elizie Orzeszkowej – pisarce znanej w całej Polsce, której opisy przyrody, dla większości uczniów, są zmorą. Ta właśnie pani Eliza, od dłuższego czasu chodzi mi po głowie, od dłuższego czasu się do niej uśmiecham. Po części, dlatego, że czytałam wspomnienia Zuzanny Rabskiej, po części dlatego, że ciągle mam w pamięci piękną recenzję Eliny. Chyba właśnie dlatego, że od tego felietonu zaczęła się ta książka i od faktu, że autorka podchodziła do tematu pełna zrozumienia, polubiłam z miejsca frywolitki. Co prawda, Bardziej Doświadczonych Czytelników mogą razić wszelkie zwroty trochę jakby nie z tej szarej ziemi, takie słoneczne, optymistyczne i pełne uśmiechu, które kieruje pani Małgorzata do odbiorców. Ale to chyba ich problem, prawda? Ja zapisałam kolejny tytuł na liście „must read” i czytałam dalej.
Chociaż felietony miałam sobie dawkować, tak jeden przed snem, nie umiałam. Na raz przeczytałam kilka i nie było mi dość. Dawno bowiem nie spotkałam się, żeby ktoś opowiadał z takim znawstwem i pasją za razem, o książkach czasem wręcz klasycznych, a czasem nieznanych chociaż pięknych. Poza tym, sam styl autorki wręcz zachęcał do kolejnej lektury, do notowania sobie poszczególnych tytułów, które po prostu CHCE się czytać. Chciałam dalej poznawać chociaż kawałek życia Andersena, Krzysia z bajki o Kubusiu Puchatku, Jane Austen. Chciałam czytać, kupić od razu te książki i wszystkie na raz poznać. Pani Małgosia po prostu zaraziła mnie swoją pasją.
Jednak jak to bywa w przypadku felietonów, nie mówiły one tylko o książkach. Autorka pisała o ogrodach, spotkaniach, ludziach, listach od Czytelników, miejscach… Opowiadała przeróżne anegdotki, często cytowała opisywane przez siebie książki. Jednak o czym by nie pisała i tak przez wszystkie słowa wybijał się ten optymizm, który jest tak widoczny również w Jeżycjadzie.
Pozycja jest wprost obowiązkowa dla miłośnika cyklu o Borejkach. Dla miłośników książek również. Jednak jeśli nie znacie domowników mieszkanka przy Roosvelta 5, to najpierw zajrzyjcie do „Szóstej klepki",a dopiero potem smakujcie "Frywolitki". To jest jedna z tych książek, do których często się wraca.
niedziela, 1 lipca 2012
Mery przystępuje do wyzwania
źródło |
Książki pani Musierowicz towarzyszą mi od dziecka. Tomik opowiadań "Hihopter", potem "Ble-ble", "Kluczyk" aż wreszcie ukochana Jeżycjada. Osiemnaście tomów wspomnień, cudownego humoru, ciepła, literatury, cytatów łacińskich, PRLu, barwnych postaci, ognistych charakterów, zawodów miłosnych, problemów dorastających ludzi... Można by rzec: klasyka do której chce się wracać i wracać. Na okrągło. Jak do starych przyjaciół.
Oczywiście za mną są również wszystkie "Frywolitki", cały cykl "Gawęd kulinarnych". Prócz trudno dostępnego "Tym razem na serio" i kilku opowiadań dla najmłodszych czytałam wszystkie książki pani Musierowicz.
Więc dlaczego tu jestem? Bo uwielbiam do każdej z tych powieści wracać, bo chciałabym wreszcie przelać "na papier" choć część spostrzeżeń towarzyszących mi w trakcie lektury, chciałabym się podzielić nimi z Wami.
Główny cel:
-przypomnienie sobie "Bambolandii"
-złapanie "Tym razem na serio"
Cele drugoplanowe:
-odświeżenie (po raz kolejny w tym roku) niektórych części Jeżycjady
-powrót do "Frywolitek"
Teraz tylko pozostaje siadać i czytać!
Subskrybuj:
Posty (Atom)